Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —

Obudziła się niedługo; przez szpary w zapuszczonej portjerze światło z pokoju jadalnego wdzierało się do jej ciemnego pokoju. Wstała, żeby zobaczyć, która z nich siedzi tak długo i co robi.
Uchyliła portjery i zajrzała: łóżko Marji zasłonione było parawanikiem, a Martyna stała przed lustrem, ubrana w welon ślubny, i udrapowana w biały atłas, z którego miała być zrobiona suknia Janki. Lustro, chociaż skośnie stojące od Janki, odbijało całą figurę Martyny, która zapuściła welon na twarz, uklękła, i z ręką wyciągniętą, niby do wiązania stułą, szeptała coś cicho. Potem odgarnęła welon z twarzy, i długo, bardzo długo patrzyła się w lustro; łzy płynęły wolno po jej starej, zmiętej, pożłobionej zmarszczkami i brózdami twarzy, a sine, obrzękłe wargi drżały jej w jakimś serdecznym, utajonym bólu. Przeszła cicho kilka kroków po pokoju, tak ociężale, jakby zwieszała się na czyjemś ramieniu; potem, zdjąwszy welon, poodpinała przypięte szpilkami do swojej sukni bryty atłasu, poskładała na dawne miejsca, i z twarzą jakąś dziwną, rozjaśnioną, rozrumienioną, pełną trwogi i szczęścia zarazem, z oczyma pełnemi jakiegoś niezrozumiałego zachwytu, zagasiła lampę i poszła spać.
Janka powróciła na łóżko, zdumiona tem dziwacznem zachowaniem się i sceną. Nie rozumiała z niej nic i na drugi dzień przypatrywała