Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.
— 54 —

się z wielką uwagą Martynie, ale na jej twarzy nie było nic znać; tak samo opowiadała niestrudzenie o rozmaitych wyprawach i domach magnackich, tak samo strofowała swoją pomocnicę i cały dzień jadła igłą wiśniowe konfitury.
Janka była podrażniona, ale powiedzieć jej o tem, że była świadkiem tej nocnej sceny, nie śmiała.
Grzesikiewicz przyjechał na obiad i zaraz po nim pojechali do Krosnowy.
— Walek! w konie! — zawołał do stangreta, skoro tylko wjechali w las.
— Nie teraz, dobrze? zpowrotem, wyjedziemy na szosę, tam szerzej... — prosiła.
— Słowo daję, niema i tutaj obawy, pomimo, że droga wąska.
— Nie boję się, tylko chciałam przypatrzyć się lasowi, nie byłam tutaj po śniegach.
Jechali stępa.
— Cudownie! panie Andrzeju, patrz pan! — zawołała z uniesieniem, zakreślając ręką szerokie koło.
Istotnie, było przepięknie. Las stał cichy, jakby senny, pod masą śniegu, wiszącego na gałęziach, i skrzył się cały w blaskach słońca, i okrywał subtelnym obłokiem błękitu. Droga była jakby zasypana puchem, który pod uderzeniami płóz i nóg końskich rozpryskiwał się tumanem. Konie parskały radośnie, a dźwięczny, wesoły głos dzwonków rozlegał się po lesie bez echa;