Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 —

stolarskim, tylko dwie główki bogiń jaśniejszą plamą wychylały się z tej czarności.
— Ale to pokój stołowy. Uważa pani, jakie to wszystko!.. — zaczął otwierać kredens, wysuwał szuflady, próbował kluczy, dzwonił z rozkoszą pięścią w deski i blaty stołów.
— Dąb rzetelny, jak Pana Boga tego kocham, u nas wszystko musi być fajn!..
— Istotnie, bardzo ładny pokój... — odparła, z zajęciem przypatrując się widokowi, jaki się roztaczał przez okna, na jeziorko i park.
— Co?.. ładne?.. aha!.. mówiłem sam, że się to pani będzie podobać, latem to tylko ptaszysków bywało za dużo, darły się całe noce, że nie można było spać, ale jak je Jędruś przestrzelał, to ich teraz mniej.
— Słowiki?
— Jest tego paskudztwa najwięcej. Chodźmy do salonu, bo to wszystko nic, ale zobaczy pani, jak Jędruś zmyślnie wszystko wykalkulował; jucha chłopak, do wszystkiego zdatny, jak Pana Boga tego kocham. — Odchylił kijem portjerę i puścił ją naprzód.
Salon był ogromny, o czterech oknach, bardzo wysoki, z rodzajem estrady dla muzyki, i przeładowany cennemi meblami i sprzętami.
— He, he!.. jak Boga tego kocham, niby kościół, niby królewski dom!.. a co?.. niechno pani weźmie! — zawołał, podając jej koniec story z jedwabnej gipjury. — Materja! a jaka gruba!