powleczonemi czerwonym bejcem; marmurowe kominki z kratami ze złoconego bronzu wywierały na nią wpływ magnetyczny — kiedyś marzyła o takich kominkach, spotykała się z niemi dotychczas w romansach tylko. Wielkie zwierciadła przeżółkłe, w połowie oślepłe, we wspaniałych, świeżo odzłoconych ramach barokowych, patrzyły ze wszystkich stron, jak zamierające smutne oczy; nie widziała tego, bo rada spostrzegła odbicie swojej postaci, bo ją porywało to mieszkanie. Oglądała po kilka razy jedno, cieszyła się, jak dziecko, ze świetnie błyszczącej zabawki, ale nazewnątrz nie objawiała zadowolenia, tylko chodziła wyniosła, majestatyczna, wspaniała, bo te wielkie i wysokie pokoje, te sprzęty staroświeckie, ten przepych butwiejący oddziaływał na nią szczególnie, czuła się, jakby na scenie, jakby w jakiejś roli margrabiny, więc bezwiednie przybierała odpowiednie ruchy, gesty, spojrzenia, nawet dźwięk głosu modulowała inaczej.
Kończyli już oglądać, gdy stara się zjawiła, zapraszając na podwieczorek do siebie.
Przez korytarz, łączący pałac z oficyną, i kuchnię pustą, bo wszystkie służące uciekły do sieni, i tylko przez szparę niedomkniętych drzwi widać było ich oczy, przeszli do jadalnego pokoju Grzesikiewiczów. Przy stole panowało milczenie, bo stary nie wiedział o czem mówić, matka krzątała się, przynosząc całe góry rozmaitych przysmaków, a Andrzej był onieśmielony
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/065
Ta strona została uwierzytelniona.
— 61 —