nemu uczuciu zadowolenia, jakie wywiozła z Krosnowy.
Konie biegły tak szalenie prędko, że w półtorej godziny zrobili trzy mile. Stangret wjechał do Miechowa i przystanął przed cukiernią.
— Jaśnie panie, koniom trza dać zipnąć i przegryźć co — tłumaczył.
— A dobrze, wytrzyj je, pookrywaj, niechaj wytchną, bo za godzinę wracamy. Panno Janino, wstąpimy do cukierni na herbatę.
— Doprawdy, wolałabym poczekać w sankach.
— Nie, nie zgodzę się na to, zaziębiłaby się pani.
— Tak, ale znowu... — wahała się chwilę, wreszcie wysiadła i weszli do cukierni. Wybrała jakiś zacieniony więcej stolik.
Kończyli prawie herbatę, gdy przed dom zajechały z brzękiem sanki i do środka wpadł młody, czarno ubrany człowiek.
Andrzej podszedł do niego i zaraz go przyprowadził i przedstawił.
Był to Witowski.
— Wyjechaliśmy z Krosnowy przejechać się, ale że sanna świetna, konie szły dobrze, więc znaleźliśmy się aż tutaj — objaśniał Andrzej, robiąc mu miejsce obok siebie.
— I mnie spotkało coś podobnego. Jadzia pojechała do Jasinowskich, wybrałem się po nią i po drodze wstąpiłem na czarną kawę.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.
— 65 —