Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.
— 68 —

— O tem nie mogę nic mówić. Mnie to nie obchodzi zupełnie, bo wiem, że jeśli się to stanie, to mnie nic nie będzie, ale czy państwu nie, tego nie wiem.
— Bardzo ciekawa pewność, z jaką pan mówi, że nic się panu nie stanie. Gdybym była panem Andrzejem, wystawiłabym ją na próbę — mówiła wesoło, bo wydał się jej zarozumiałym pozerem.
— O, lubi pani eksperymentować...
— Jedyny sposób sprawdzenia.
Zamilkł na chwilę, zaczynała go interesować, bo przedtem był prawie pewny, że skoro jest narzeczoną Jędrusia, więc musi być, ot, zwykłą sobie gąską, tymczasem zdziwiła go. Znajdował zupełnie co innego.
— Dobrze, spróbujemy! — ściągnął brwi, aż mu na czole wystąpiły podłużne pręgi, formujące rzymską piątkę. Kazał zajeżdżać swemu stangretowi.
— Więc jedziemy?
— Nie, dajmy spokój, panno Janino, z tego może być jeszcze nieszczęście.
— Może być, ale czas jeszcze się cofnąć — szepnął ironicznie Witowski.
— Sprawdzimy. Przecież pana Witowskiego konie nie mogą prędzej biec od pańskich?
— A to djabły, nie konie. Więc, chce pani? — zapytał, myśląc jeszcze, że Janka się cofnie.