Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/073

Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —

— O, proszę tylko — odpowiedziała stanowczo, bo przysłonione oczy Witowskiego jakby szydziły.
Andrzej kazał swojemu jechać za sobą. Wsiedli w sanki Witowskiego, długie i wysłane niedźwiedziem futrem.
Stangret ściągnął lejcami niewielkie, w białe łaty, żmudzkie koniki, pokrywane siatkowemi kapami i obejrzał się na sygnał.
Janka siedziała w środku.
— Ruszaj!.. a za miastem ze wszystkich sił! — zawołał Witowski.
Istotnie, za ostatnim domem, stangret zaczął świstać batem, i konie ruszyły jak strzała, prostą, wyszlifowaną drogą.
Noc się roztaczała nad ziemią; po granatowych głębiach, roziskrzonych miljardami gwiazd, płynął księżyc, rozsiewał i mżył pyłem świetlistym po śniegach stwardniałych, przesrebrzał nagie przydrożne drzewa, pokryte osiędzielizną, co puchem szklistym zwieszała się i trzęsła za każdem drgnieniem powietrza; drzewa stały długim, nieskończonym szeregiem szkieletów, jakby z masy perłowej i rozwichrzonemi, pokręconemi żałośnie koronami patrzyły w niebo i w tę noc dziką zimy i pól pustych, otoczonych na dalekim widnokręgu sinemi wałami lasów, niby jakiegoś morza falami, co zastygły i skamieniały. Po drodze, wytartej płozami sań, po śniegach, pokrywających pola jednostajną zimną białością, po drzewach,