Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —

po krzyżach przydrożnych oszroniałych, wyciągających czarne ramiona na rozdrożach, włóczyły się i przebiegały błyski świetliste i skrzyły się tajemniczo i nieuchwytnie, niby jakieś widmo świateł i barw lata umarłego. A tam, pod wzgórzami białemi, siedziały cicho wsie długie, jakby wielkie jakieś ostygłe potwory, o setkach czworokątnych czerwonawych oczu i zdawały się uciekać z pośpiechem wtył.
Mróz brał coraz siarczystszy, konie pokryły się białą pianą i tak leciały, że prawie brzuchami dotykały drogi i tylko od czasu do czasu kwiczały dziko i biły kopytami coraz szybciej.
— Dobrze pani? — zapytał cicho Witowski.
— Prędzej! prędzej!.. — szeptała, upojona tym ruchem szalonym.
Witowski skoczył na kozioł, schwycił lejce i zaczął poświstywać na konie; zarżały radośnie, świsnął je batem; tak poderwały sanki i poniosły, że gdyby był Andrzej wpół nie uchwycił Janki, byłaby wyleciała z siedzenia.
Zaczęła się prawdziwie szalona jazda. Tchu nie mogli złapać. Wsie, drzewa, krzyże, karczmy, przestrzenie, wszystko to zlało się w jakiś kłąb splątany, migający, niewyraźny, który się przewalał z niezmierną szybkością i toczył jakby w przepaść jakąś; a oni porwani, oniemieli, z dziką radością w sercach lecieli... lecieli... lecieli...
Śnieg, pryskający z pod kopyt końskich, zasypywał im twarze i palił płomieniem.