Andrzej, przestraszony, porwał Jankę na ręce. Panna Martyna i Marja z Janową zajęły się nią i przywracały do przytomności, a on, nie śmiejąc wejść do pokoju, siedział w kuchni i gryzł ręce i wąsy ze złości na siebie.
Przysłuchiwał się przez drzwi narzekaniom kobiet i płaczom żałosnym Janowej i taka go rozpacz ogarnęła, że tłukł obcasem w skrzynkę, aż deski pękały, rzucał się do drzwi i chciał wejść siłą do pokoju, gdzie leżała Janka, ale Martyna rozkrzyżowała się we drzwiach i głosem wyniosłym powiedziała:
— Nie można!.. jaśnie pan wiedzieć powinien, że nie wypada panu tutaj wchodzić.
Ale w kilkanaście minut okropnych dla niego, bo zdawało mu się, że Janka już umarła, usłyszał jej głos. Wpadł, niby wichura i, nie zważając na kobiety, przedarł się do sypialni i upadł przy łóżku na kolana, okrywając jej ręce pocałunkami i przepraszając najszczerzej jak mógł.
— Moja wina, niech mi pani daruje, znam przecież tego djabła, onby poświęcił cały świat, ale pocom się ja zgodził. Doprawdy, myślałem, że pani już nie żyje.
— Nic mi nie jest, zwyczajne omdlenie z nadmiaru takich silnych wrażeń, za silnych — mówiła z uśmiechem i przymykała oczy, przechylała się nieco wtył na poduszce, bo się jej wydawało, że jeszcze jedzie.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —