Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/082

Ta strona została uwierzytelniona.
— 78 —

w kancelarji był Karaś, pokazywał pod światło karty z pornograficznemi rysunkami i śmiał się jakimś ohydnym śmiechem, podobnym do rechotania świń. Staś, rozczerwieniony, z oczyma na wierzchu, niby żaba wpatrująca się w słońce, stał i patrzył. Zamknęła prędko drzwi i wróciła na górę.
— Dlaczego ja się denerwuję? — myślała. — Przecież nic się nie stało, nic! — i szukała myślą przyczyn tego dziwnego nastroju; nic nie znalazła, ale, pomimo to, zdenerwowanie nie ustępowało, niepokój rósł i coraz gęstszemi włóknami opasywał jej serce.
Następnego dnia Andrzej nie przyjechał wcale; czekała go do późna.
— Musiał gdzie pojechać... nie mówił mi, że wyjedzie... — przypominała sobie i po kilkakroć szła do kuchni, aby oknem popatrzyć na rozsrebrzony las, na pusty podjazd i na długą białą wstęgę drogi, ginącą w lesie. Pusto było wszędzie i cicho.
Orłowski milczał cały wieczór i chodził zgarbiony dokoła stołu, targał brodę, rzucał ramionami i znowu, nie całując jej na dobranoc, odszedł do siebie.
— Co to jest? dlaczego? — myślała.
Następnego dnia Andrzej także się nie zjawił.
Jankę zaczęły trapić dręczące, złe przeczucia. Szły na nią, jak te chmury ołowiane, ciężkie, jakie zaczęły zasnuwać horyzont i zaciemniać