— Widziałem pana Grzesikiewicza w bufecie — powiedział Świerkoski, słysząc jej słowa.
— Kiedy?
— Dzisiaj.
— Przywidziało się panu. Ręczę, że gdyby był w bufecie, byłby i tutaj! — odpowiedziała gniewnie. — Czego ten idjota chce, poco dzisiaj przyszedł? — pomyślała.
— Ręczę pani, że w bufecie był. Wydawał się jakiś zmartwiony, wpadł do bufetu, siedzieliśmy z Karasiem i oglądali nowe karty, jakie sprowadził z Sosnowca, przystanął przy nas, popatrzył i zaraz wyszedł; myśleliśmy, że poszedł, jak zwykle, do państwa.
— Nie był, musiał mieć ważny interes i brakło mu czasu... — szepnęła, jakby usprawiedliwiając.
— O tak, przecież narzeczony może mieć interesa ważniejsze, niż odwiedzanie... może... tak...
— Z czegóż się pan śmieje? — zawołała porywczo, bo po ustach Świerkoskiego przesunął się zjadliwy uśmieszek.
— Nie śmieję się, wydaje się pani — powiedział poważnie, wsuwając ręce w rękawy.
Spoglądała na niego podejrzliwie, bo ją uderzył jego suchy, szydzący akcent.
Świerkoski dzisiaj był szczególny; nie poruszał się prawie na krześle, siedział prosto i sztywno, tylko oczy z błyskawiczną szybkością biegały mu po pokoju. W twarzy zamkniętej, więcej
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/084
Ta strona została uwierzytelniona.
— 80 —