— Zdrów jestem, nawet zupełnie zdrowy jestem, tak... tak... — mówił urywanie, podniósł się i patrzył na nią wahająco.
— Pan taki strasznie zmieniony!.. — spostrzegła jego dziwną, sinawą bladość, oczy podkrążone i świecące gorączką, usta białe i popękane.
Nie odpowiedział, zrobił kilka bezcelowych kroków, strzepnął kurz z serwety na stole, przekręcił nieco abażur, przystanął. Patrzał się teraz prosto w jej oczy, ale takim zmęczonym, bezbrzeżnie żałosnym wzrokiem, że zatrzęsła się z trwogi. Drżącemi rękoma rozpiął surdut i długo szukał portfelu, z którego wyjął niewielki, w długiej kopercie list i podał jej. Potem upadł na krzesło, jakby z absolutnego braku sił, oparł czoło o stół i szeptał głucho:
— Niech pani przeczyta, niech pani przeczyta, niech pani... — urwał, brakło mu głosu i sił do mówienia.
Janka najspokojniej wzięła list i czytała.
„Panie! Bardzo życzliwa osoba poczytuje sobie za święty, chrześcijański obowiązek przesłać panu ostrzeżenie: Ta, której pan dajesz swoje nazwisko, która ma być matką twoich dzieci, żoną twoją, jest najpospolitszą awanturnicą. Że była w teatrze, wie pan o tem, ale o tem, że była kochanką niejakiego Kotlickiego, później Głogowskiego literata, a wkońcu Niedzielskiego, zwykłego szubrawca teatralnego, o tem zapewne szanownemu panu nie zdążyła jeszcze powiedzieć
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/086
Ta strona została uwierzytelniona.
— 82 —