— Gdzie państwo?
— W bibljotece.
Przeszedł wielki ciemny salon, jakiś mniejszy pokoik i zatrzymał się przed zapuszczoną portjerą, z poza której rozlegał się monotonny głos lektorki:
„Panie! otom jest w przygodzie: ciało moje chore, a serce udręczone smutkiem, który je uciska. A teraz cóż powiem? Niech Twoja wola się stanie!“
Nie słuchał więcej, odchylił portjerę i wszedł.
— Miałem posłać po ciebie — powiedział Witowski, ściskając mu rękę.
— Myślałam dzisiaj o panu! — odezwała się panna Jadwiga, siedząca w głębokim fotelu.
— Jedziesz z domu, czy od narzeczonej?
— Z domu przyszedłem... ale przeszkadzam, to zabiorę pani brata i wyjdę.
— Nie, nie zgodzę się na to dzisiaj. Panno Aureljo, odłóżmy czytanie! — zwróciła się do lektorki, która zaraz wyszła. — Masz na dzisiaj dosyć Naśladowania!.. namówiłam po raz pierwszy, żeby słuchał... — zwróciła się do Andrzeja.
— I słuchałem. Dziwna rzecz, jak te słowa są przesiąknięte łzami, poddaniem się, ufnością bezgraniczną; co w tem poezji!
— Może jeszcze tak samo będziesz wierzył! — szepnęła jakimś srebrnym głosem, zwracając na niego cudne, ale bez blasku, martwe oczy.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/096
Ta strona została uwierzytelniona.
— 92 —