— Zdrów jestem, ale uważasz mnie za proste zwierzę, bez duszy i bez serca.
— Nie, ale myślałem, że te organa nie funkcjonują u ciebie.
— Więc za kogóż ty mnie masz? — zapytał mocno dotknięty.
— W każdym razie za człowieka, a uważaj, że Jasinowskiemu już tego przyznać nie mogę.
— Dziękuję, boć to zaszczyt być zakwalifikowanym przez ciebie do ludzkiego rodzaju.
— Gatunku!.. — poprawił Witowski, unosząc głowę z fotelu, na którym bujał.
— A, tak, marnego, podłego, stadowego gatunku, który nie umie kochać, nie może cierpieć... tak, rozumiem cię, rozumiem was!.. — zaczął się unosić, głos mu brzmiał goryczą i żalem, a w oczach płonął ponury ogień. — Któż ja jestem?.. cham, prosty cham... bydlę prawie dla ciebie... o, tak, my nie cierpimy, my nie kochamy, my nie czujemy. Tak, cóż ja jestem? zwierzę pociągowe; człowiek, który widział tylko z cywilizacji ubranie i potrzeby niektóre; ty przecież mówisz mi codziennie o tem, bo sobie nie zadajesz trudu zajrzeć do mojego wnętrza, bo nie wierzysz, żebym mógł myśleć i zajmować się nietylko końmi, gospodarstwem, lasem, ziemią... a zresztą, co mnie to obchodzi!.. — dokończył ciszej i zamilkł.
— Pan cierpi bardzo, panie Andrzeju?.. pokaż się pan!..— ujęła go za rękę i podprowadziła
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.
— 94 —