Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.
— 96 —

ten swój dom, przystań jedyną... jak przeklina; a to wszystko z powodu braku pobłażliwości, wyrozumienia.
— Tak!.. — szepnął znowu Witowski, ziewając głośno.
— Szczęście, że my ze Stefem nie kłócimy się nigdy; nawet w czasach najcięższej nędzy, kiedy nas dławiła w Londynie, żaden cień nie mącił naszego przywiązania.
— Stawiają też państwa za wzór zgody i miłości rodzinnej.
— I warjactwa! — dorzucił szyderczo Witowski.
Przyniesiono stolik, pokryty potrawami, przed Andrzeja. Zaczął jeść chciwie.
Milczenie zaległo pokój.
Witowski patrzał wciąż w sufit z ironicznym, gryzącym wyrazem ust, a Jadwiga wstała i zaczęła chodzić wzdłuż pokoju, wyciągniętemi rękoma dotykając sprzętów i tą cudowną intuicją ślepych omijając zawady.
— Kiedyż pan mnie zaznajomi z narzeczoną? pragnę się jej dotknąć i poznać. Myślę, marzę nawet, że stworzymy sobie we czworo mocny związek dusz zbratanych, oddanych zupełnie sobie.
— Liljowy bukiet dusz, związanych surowcem — rzucił Stefan, spoglądając na Andrzeja.
Andrzej udał, że nie rozumie przycinku.