Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.
— 97 —

— To moje głębokie marzenie: mieć naokoło siebie dużo dobrych ludzi i wtedy, kiedy już świat zniknie zupełnie dla moich oczu, kiedy ta wielka noc zatopi moje ciało, czuć przy sobie serca dobre i czerpać z ich życia trochę sił do znoszenia ciężaru własnej egzystencji. O, to są egoistyczne uczucia, wiem; ale tak mi trudno się ich wyrzec, tak trudno... — mówiła, stojąc na środku pokoju, z oczyma wzniesionemi do góry i z rękoma wyciągniętemi. — Nie mogę znaleźć innej radości, a chociaż nie mam prawa już do żadnej...
— Ada! — powiedział z uczuciem Witowski, podchodząc do niej. — Nie mów tak, nie myśl o tem, bo mnie to rozdziera i ciebie wzburza i przyśpiesza ten kres straszny. Nie mów, uśmiechnij się, siostro! — prosił głębokim, przejętym łzami głosem, bo jej twarz jasna, wzniesiona nieco, była pełna surowości bólu, jaki szarpał jej sercem.
Dotknęła się jego twarzy jakimś matczynym, pełnym czułości ruchem i uśmiech, podobny do uśmiechów kwiatów konających, przysypanych ziemią, wykwitł na bladych ustach.
— Myśli są niby ptaki; zrywają się z gałęzi, aby usiąść na drugiej, ale padają daleko, daleko, daleko... bo już w locie spostrzegłszy wynioślejszy wierzchołek, wirują dokoła niego, nim spostrzegą, że i tam odpoczynku niema... Kiedy mnie pan zaznajomi z narzeczoną?.. chciałabym ją poznać jak najprędzej. Stef mówił, że taka piękna!..