Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —

— Po wszystkiem! — powtórzyła głucho, usiadła na otomanie, ukryła twarz w dłoniach i siedziała kilka godzin w najsroższej z mąk duszy — w męce upokorzenia i w męce wstydu. To okropnie palące uczucie przepełniało całą jej istotę, paraliżowało mózg, odbierało świadomość i paliło, paliło, paliło.
Orłowski wszedł i chodził po pokoju, co chwila przystając przed nią; nie spostrzegła go nawet.
— Andrzej był?..
Drgnęła na ten dźwięk, podniosła oczy i odpowiedziała bezdźwięcznie:
— Był...
— I więcej już nie przyjedzie... — dokończył wolno; oczy zaczęły mu latać, szarpał palcami guziki munduru, ale powstrzymywał wybuch, rozpierający mu piersi.
— Nie przyjedzie... — powtórzyła jak echo.
— Wiem! nie potrzebujesz mówić tego! — krzyknął, przyskakując do niej z zaciśniętemi pięściami, ale ręce mu opadły, obejrzał się wbok, i znowu zaczął chodzić.
— Wypędziłaś go znowu — rzekł spokojniej.
— Nie... sam odszedł — mówiła jakimś echowym głosem, bo sił już jej brakło, i siedziała w biernem opuszczeniu, gotowa teraz poddać się każdej sile, któraby ją porwała. Patrzyła w oczy ojcu prosto, bo czuła, że on wie wszystko, i wiel-