Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.
— 102 —

ka litość nad jego cierpieniem zaczęła się podnosić w jej sercu.
— To go wypędziło, ty ulicznico... — wybuchnął, rzucając jej w twarz zmięty list, bo i on dostał anonim.
Pochyliła głowę i łzy zaczęły wolno spływać z jej oczu; nie powstrzymywała, patrząc z poza nich bezbrzeżnie smutnie.
— Orłowska miała kochanka! moja córka! krew z krwi mojej! — krzyczał coraz głośniej. — Dobrze, dobrze! musi się to wszystko skończyć, musi, bo ja nie zniosę...
— Niech się skończy, niech mnie ojciec zabije. Tak mi jest ciężko, tak strasznie źle, że zrobi ojciec dobrodziejstwo. Proszę cię całą istotą moją, zabij mnie, zabij!.. — błagała, osuwając mu się do kolan. — Zhańbiłam ci nazwisko, unieszczęśliwiłam ciebie i Andrzeja, robiłam tylko złe, i sama jestem taka nieszczęśliwa, taka okropnie nieszczęśliwa, że błagam cię, zabij mnie. Niech się już wszystko skończy. — Upadła przed nim, objęła jego nogi rękoma i z płaczem całowała.
— Nie dotykaj mnie, bo powalasz! — krzyknął wściekły i odepchnął ją z taką brutalnością, że upadła nawznak. Zerwała się, twarz jej pokryła się purpurą, oczy rozgorzały płomieniem i całą ją przejął nagły, oślepiający, niepowstrzymany krzyk poniżenia i dumy.
— A! dosyć tego! to nie jest kara, tylko zemsta. Ojcu nie wolno tak postępować ze mną!