Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —

— Z czem? — zapytała niechętnie.
Świerkoski stanął przy stole, nachylił się nieco ku niej, i, nie podnosząc oczu, któremi biegał po stole, mówił:
— Natychmiast powiem, mogłem to dawniej mówić, ale czekałem, bo... Grzesikiewicz był jeszcze narzeczonym pani; czekałem, nim być przestanie.
— Zechce pan mówić prędzej, bo nie mam czasu.
— Jestem pewny, że skoro pani powiem to, z czem przyszedłem, to znajdzie pani czas dla mnie...
Usiadła gwałtownie, miała ochotę zawołać na Rocha, żeby go wyrzucił.
— Słucham...
— Nie umiem mówić pięknie, ale każde moje słowo ma wagę.
— Kamieni — wtrąciła ironicznie.
— Rubli choćby, czegoś solidnego zawsze. Otóż przyszedłem z propozycją, jakby to krócej powiedzieć, że mogę się z panią ożenić! — wyrzucił mocniej i utkwił żółte oczy w jej źrenicach, i głaskał psa, który się spinał obok niego na stół.
— Pan dostałeś pomieszania zmysłów! — zawołała, zrywając się z krzesła.
— Nie, słowo daję, że ja tu obecny, jestem przytomny i, po długiem rozmyślaniu, postanowi-