Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.
— 108 —

łem przyjść i prosić o pani rękę, pomimo wszystkiego... — zakończył z naciskiem.
— Jakto?.. co pan mówi?.. nic nie rozumiem...
— Ano... bo słyszało się coś niecoś o tem, jakto tam było w Warszawie... wiem, że Grzesikiewicz zerwał przez to z panią, ale to cham, nie ma wyrozumienia, że przecież i panny... mnie tam wszystko jedno. Co to mnie obchodzi, możemy i tak żyć w zgodzie przecież. Ja jestem dobry człowiek i myślę, że pani żałować wyjścia za mnie nie będzie.
Janka patrzyła na niego nietylko ze zdziwieniem, ale i przestrachem.
— Myślę, że się pani zgodzi, no bo jak taki porządny człowiek, mający nieco kapitałów, chce się ożenić z panią, to niema żadnej racji do odmowy. Wyniesiemy się do wielkiego miasta, nikt nas znać nie będzie, będzie nam dobrze, bo będziemy się jeszcze tak kochali, niby turkawki hi!.. hi!.. hi!.. — zaczął się śmiać jękliwie i błyskać oczyma.
— Precz! — krzyknęła, bo przysuwał się ku niej tym cichym, krętym ruchem wilczym, i niby wilkowi błyszczały mu żółte oczy, a zęby ostre i długie kłapały ze wzruszenia.
— O! Takaś to! o! — wykrzyknął i zgiął się, jakby do skoku.
— Precz natychmiast, bo ludzi zawołam.