Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.
— 109 —

— Ostrożnie, z Hipciem ostrożnie, ostrożnie, piękna pani, ostrożnie ty moja caceńka... bo wszystkie ząbki wytrzaskam, żebyś nie ugryzła — syczał w strasznej złości i palce mu się gięły i rozprężały, jakby chciał ją schwycić za gardło i zdusić, wyciągnął ku niej ręce.
— Ojcze! — krzyknęła i z jakąś niesłychaną siłą porwała krzesło z pod siebie i rzuciła w niego. Zawył głucho, skręcił się we dwoje i byłby się rzucił na nią, ale Orłowski wpadł, schwytał go za kark i rzucił pod piec.
Zerwał się natychmiast. Krzyczał strasznym głosem, szukał po kieszeniach, trząsł się, obłąkany z gniewu, rwał włosy.
— Amis!.. bierz go! — krzyknął wreszcie, nieprzytomny.
Dog zebrał się cały i rzucił się prosto na piersi Orłowskiego, ale ten, jakimś odruchem, z taką potężną siłą kopnął go w brzuch, że Amis zaskowyczał przeciągle i upadł jak martwy. Świerkoski wtedy oprzytomniał, rzucił się na psa, zaczął mu dmuchać w nozdrza i trząść nim, ale pies się nie ruszał, więc go chwycił w ramiona i, pozostawiając palto i czapkę, uciekł z nim, jak szalony.
— Jedź już, jedź. Bez czułości, przysięgam Bogu! obejdzie się! — krzyknął, widząc, że Janka chce się z nim pożegnać.
— Dobrze — szepnęła.