Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.
— 110 —

Odwrócił się, żeby nie widzieć jej spojrzenia, a ona pożegnała się z Janową, zalecając raz jeszcze czuwanie nad ojcem i pojechała.
Nie odwróciła głowy z sań, aby spojrzeć po raz ostatni na stację, na okno, w którem stał Orłowski i przekrwionemi, obłąkanemi oczyma patrzył za nią dotąd, aż zakrył ją las.
— Samiśmy teraz, Mieciu, co? Sami, sami... — odpowiadał, zacierając ręce. — Zjemy sobie dobry obiad i pójdziemy do roboty, obiad z winem, co? — zapytał i odpowiadał sobie, ale przytomniał chwilami, biegł do okna i stał przy niem, i długo patrzył na pustą, białą drogę i na las cichy.
Wracał do stołu i jakiś strach szaleństwa mącił mu mózg, zrywał się, jakby chciał uciekać, tarł sobie czoło i uspakajał się znowu.
— Siadaj, Mieciu! Janowa! Dwa nakrycia położyć, bo będziemy jedli obiad razem.


∗                ∗

A Świerkoski leciał oszalały trwogą, bo już nie pamiętał odmowy, ani uderzenia krzesłem, ani uderzenia o piec, widział tylko, że jego Amis nie żyje...
Wpadł do mieszkania i, nie pomnąc o śniegu na butach, wleciał do salonu, położył Amisa na otomanie i zaczął go przywracać do przytomności.