Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —

tym, wieczne marzenia o życiu spokojnem i dostatniem — i tak go gryzły w sercu te przypomnienia, że jęczał z bólu, ściskał głowę rozpaczliwie, i od czasu do czasu, potężnym odruchem kopał w próżnię, lub bił pięścią w sprężyny kanapy. To uspokajał się i chciał coś myśleć spokojniej o jutrze własnem, ale nie mógł, bo pamięć tej ostatniej sceny z Janką z taką wyrazistością stawała przed nim, że rozszalały potężnym, oślepiającym przypływem gniewu, zrywał się i chciał biec, bić, łamać, krzyczeć, mścić się... ale stawał na środku z zaciśniętemi pięściami, wodził roziskrzonym wzrokiem dokoła po pokoju, zarzuconym szczątkami stolika i kanapy i siadał.
— Amis! — Pies nie przyszedł, bo Franek jeszcze go przywracał do życia. — Amis! — szepnął ciszej, i przerażonym wzrokiem spostrzegł teraz dopiero zniszczenie; oglądał aksamit podarty, poręcze połamane, resztki porozrzucane i przesycał się coraz głębiej żalem, który nim wreszcie tak zatrząsł, że oprzytomniał zupełnie.
Oblał się zimną wodą, ochłodził się jeszcze chwilę przed domem na mrozie, i zaczął zbierać po podłodze porozbijane kawałki mebli.
— Franek! ugotuj kleju, chamie, a prędko! — krzyknął do chłopaka i cały się teraz zagłębił w reparację i dopasowywanie.
— A, jakiż głupiec ze mnie! Tyle szkody! tyle szkody! — mruczał żałośnie, i z całą pasją i namaszczeniem zszywał, układał, kleił. Nie za-