Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —

pytał nawet o Amisa chłopaka, który mu klej przyniósł. Zapomniał o całym świecie, na czworakach zbierał szczątki inkrustacji, obmuchiwał, wycierał, całował miejsca już zreparowane, oblewał prawie każdy kawałek, każdą drzazgę, każdy płat podartego aksamitu — łzami żalu i radości, jeśli udało mu się coś zreparować, że znać nie było.
Nie widział, że zmrok zapada, że wichura się zrywa i bije w okna suchym śniegiem, nie słyszał wycia lasu, coraz potężniejszego, ani huku i gwizdań pociągów przebiegających.
— Amis żyje, proszę pana — krzyknął Franek, wtykając we drzwi uradowaną twarz; i tego nie słyszał.
— Amis żyje, proszę pana — powtórzył chłopak głośniej.
Świerkoski podniósł głowę, pomyślał przez chwilę i dopiero poszedł do psa.
Amis kręcił ogonem i lizał go po twarzy i rękach, i zaczął wyskakiwać i szczekać z zadowolenia. Świerkoski wygłaskał go, wycałował i zmarszczył się groźnie. Pies zadrżał, przypadł na podłogę i pokornym, żebrzącym wzrokiem patrzał w niego, a bił niespokojnie ogonem.
— Do nogi! — zawołał, uśmiechając się złowieszczo, wyjął z zanadrza swój bat i zaczął czołgającego się psa bić z całych sił.
— A piesku, a synku, to ja przez ciebie miałem tyle strachu, przez ciebie tyle szkód sobie