zrobiłem, co? a synku! — i bił go coraz zacieklej. Pies chował się pod łóżka, pomiędzy sprzęty, rzucał się na drzwi, skakał do okien, ale Świerkoski wszędzie go znalazł, wyciągał i bił, wyładowując wszystek ból, wszystką swoją dziką rozpacz w ten sposób. Pies przyczołgał mu się w ostatku do nóg, nie widząc już nigdzie ratunku, i zaczął wyć żałośnie, błagająco, rozpaczliwie.
Świerkoski rzucił bat, oczy mu zaszły łzami, rzucił się na ziemię obok psa, objął go za szyję i zaczął ryczeć i wyć razem z nim, tarzał się po ziemi, niby w epilepsji, aż zmęczony, wyczerpany, opadły z sił, przycichł i usnął na podłodze; Franek podłożył mu później poduszkę delikatnie pod głowę, a Amis leżał przy nim i drzemał, tylko od czasu do czasu otwierał oczy, przysuwał się bliżej, i z jakąś nieopowiedzianą czułością przyciskał swój płowy łeb do jego piersi i lizał go po twarzy i rękach, i spozierał w okno, którem biała, rozwichrzona, grudniowa noc zaglądała.
— Przeczytam ci nowinę, Janiu, sądzę, że...
— Tatusiu ja na barana, mnie weź, mnie. Fela nie była grzeczna.
— Tatusiu, Fela na balana ce, Fela ce, tatusiu!