oddanych dzieciom i pracy, matron, których już i na wsiach brakować zaczyna, no i pani domu.
Siedzieli wszyscy w bibljotece. Cała jedna ściana, aż do sufitu, zapchana była książkami, nagromadzonemi na prostych, bronzowo bejcowanych półkach, a po kątach, na stoliczkach, na parapetach trzech okien, wychodzących na ogród, leżały całe stosy dzienników i tygodników. Długi, dębowy stół, na środku pokoju, zarzucony był papierami i stosami jeszcze nieporozcinanych książek, ale w najwidoczniejszem i honorowem miejscu — leżały numery przeróżnych pism z utworami Stabrowskiej.
Wysokie, mosiężne lampy, okryte zielonemi umbrelami, rzucały światło tylko na stół. Na wolnej od książek ścianie, pod którą stały meble obciągnięte skórą i fotel na biegunach, wisiał wielki karton z kilkudziesięciu portretami z jakiegoś zamkniętego już pisma, pomiędzy któremi był portret Stabrowskiej, obrysowany dla wyodrębnienia czerwonym ołówkiem.
— Czekaliśmy z partyjką na pana — odezwał się, po przywitaniu, ksiądz dziekan do Wolińskiego.
— Możemy zaraz siadać.
— Kto gra? Aha, ja, pan Woliński, ksiądz dziekan i pan Rutowski.
— A my? cóż my tu będziemy robiły same? Zamiast porozmawiać z nami, zabawić, to panowie zaraz uciekają do kart.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —