Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —

— Unieśmiertelniłaś moją uwagę — uśmiechnął się i wrócił do kart.
— Może pani co przeczyta, prosimy bardzo — zaczęła Helena prędko, aby zatrzeć odezwanie się Stabrowskiego.
— Dobrze, przeczytam paniom ustęp ze szkicu pod tytułem „W oborze“. Nie jest to zarozumiałością, jeśli powiem, że jest to pierwsza rzecz pisana po polsku z takim realizmem, że życie jest tutaj samo w sobie, że to wprost prawda sama.
Wzięła kilkanaście krótszych i dłuższych kartek, kawałków papieru, kopert nawet, marginesów gazet, zapisanych drobnem, prawie nieczytelnem pismem. Uporządkowała jako tako i zaczęła dosyć cicho, przysuwając się bliżej.
— „Waluś! Waluś! Waluś! dyszała Józia z omdlewającym ruchem kolan, cisnąc się do niego i czerwonemi ustami wpijała się w jego twarz brudną, zalana strugami potu, rozgrzana.
— Waluś! — oczy jej zachodziły mgłą coraz mętniejszą, przenikał ją słodki, orzeźwiający dreszcz i jakaś brutalnie łechcąca niemoc rozpierała ją coraz szerzej“.
— A dostaniemy herbatki? — zawołał dziekan, wchodząc.
— W tej chwili. Proszę panów do stołu — zaczęła zapraszać matka, bo Stabrowska zbierała kartki rękopisu drżącemi rękoma, zirytowana, że w najpiękniejszem miejscu jej przerwano.