Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.
— 134 —

szła ku temu złowrogiemu posłańcowi śmierci, który ostrym zgrzytem zmącił słodką harmonję wieczoru“.




XII.


Przez całą drogę do Rozłogów nie mówiono nic. Janka siedziała, ogłuszona wiadomością, nie pytała nawet, kto ją przywiózł. Dopiero kiedy wchodziła do sanek, przysłanych z Bukowca, spostrzegła, że siedzi w nich, prócz stangreta, ktoś drugi. Cofnęła się bezwiednie, wydało się jej, że to Andrzej, ale z pod kapuzy, bo śnieg padał, wychyliła się do niej ostra twarz Witowskiego.
— Pan tutaj, po mnie?
— Niech pani siada, bo pilno nam jechać — powiedział szorstko, okrywając ją bez pytania wielkim płaszczem futrzanym, który przywiózł z sobą.
— Ojciec bardzo chory? — zapytała nieśmiało po długiej chwili, gdy już jechali.
— Bardzo.
— Może... — nie domówiła, bo strach ją przejął szalony.
— Nie, ale zwarjował — powiedział z brutalną szczerością, która pokrywała rozdrażnienie.