Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.
— 135 —

— Jedź prędzej, choćby konie paść miały! — krzyknął na stangreta.
Sanki zamiotły tak silnie do rowu, że bezwiednie chwyciła się jego ręki, aby nie wypaść, i trzymała. Spoglądała na niego z prośbą niemą, ale on milczał z surowo ściągniętemi brwiami, a ją zaczął przejmować strach jakiś i żal okropny do siebie, że to jej wina, że to ostatnia scena zabiła ojca. Tak cierpiała, że łzy płynęły jej po twarzy. Płakała, nie wiedząc o tem, zapatrzona w tę dal zaśnieżoną, myślą w Bukowcu.
— Co pani łzy pomogą? sił pani potrzeba — powiedział, zwracając się więcej do niej.
— Ojciec... ojciec... — powtarzała cicho i bezdźwięcznie i coraz boleśniejsza męka ściskała jej serce; płakała ciągle, tym cichym płaczem rozpaczy i beznadziejności.
Noc okrywała ich mętna, masy śniegu wolno, bez szelestu, otulały pola, drzewa i ich samych i spływały ustawicznie, jakby miały świat zasypać i rozpościerały jakąś okropną ciszę dookoła, w której jej myśli, niby zmęczone ptaki, kręciły się wkółko, napróżno szukając miejsca odpocznienia.
— Nie płacz pani, bólu pani nic, prócz czasu, nie uleczy — mówił dobrym, ludzkim głosem i pochylił się ku niej tak blisko, że ją owionął oddechem aż zadrżała, spojrzawszy mu w tę głąb, gdzie świeciły jego źrenice.