przepełnioną widmami jęków i zapachem karbolu, oprzytomniły ją nieco.
— Czemu odjechał? — myślała, z jakimś niewyraźnym jeszcze lękiem, patrząc w okno, w rozbielony śniegami świat, w te zimne, roziskrzone gwiazdami granatowo-płowe przestrzenie. Zatrzęsła się z zimna, z przejmującego zimna, jakie płynęło ze wszystkich stron, z obawy, jaka ją coraz silniej przenikała.
Podniosła się, okryła chustką i chciała zajrzeć do ojca, ale doktor zastąpił jej drogę i rozkrzyżowanemi rękoma nie puścił.
— Śpi — szepnął, zdejmując respirator. — Niech pani idzie spać.
Podniosła się znowu i automatycznie szła ku drzwiom swojego pokoju.
— Boję się — szepnęła cicho, powracając do niego.
— Czego?
— Nie wiem, coś ze mną się dzieje, z czego nie umiem zdać sobie sprawy. Zalewa mi się mózg i serce jakąś ciemną obawą. Niech doktór mówi, straszy mnie ta cisza okropna.
— Niech doktór mówi, boję się ciemności, boję się samotności, bo mi się zdaje, że skoro tylko zostanę samą, musi się znowu stać coś strasznego.
— Niech doktór mówi — błagała coraz ciszej.
— Rozdenerwowanie i nic więcej, trzeba iść spać, a wszystko przejdzie.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/143
Ta strona została uwierzytelniona.
— 139 —