— Nie, niech mi doktór opowie, jak się stało z ojcem. Może doktór lampę rozjaśni i drzwi pozamyka, bo mi jest straszliwie zimno.
Trzęsła się jak w febrze.
— Nie czas na opowiadanie, ale jak pani chce, to opowiem o ile wiem, lub się domyślam, to nawet dobrze zrobi na nerwy pani.
Po pani wyjeździe przez kilka dni był zupełnie spokojny, tylko rozkazał Janowej, aby kładła do obiadu po dwa nakrycia, a wieczorami zamykał się i z zapaloną świecą chodził po mieszkaniu i oglądał wszystko.
Zalescy przed wyjazdem wyprawiali pożegnalny wieczór, był na nim i, jak opowiada pan Babiński, zachowywał się normalnie.
Dopiero po powrocie stamtąd, kazał Janowej zawołać pani.
Nie chciał uwierzyć, że pani wyjechała.
Nawymyślał jej i poszedł szukać po mieszkaniu i stacji całej; szukał po drodze, szukał nawet w lesie.
Rano poszedł, jak zwykle, do kancelarji, zamknął się na klucz i siedział tam kilka godzin. Słyszeli, że cały czas rozmawiał i kłócił się z samym sobą, a raczej z tym swoim sobowtórem, ale służbę jeszcze pełnił przytomnie. Tak zeszło kilkanaście dni.
Odzywał się tylko coraz mniej do otoczenia i coraz częściej całe noce nie spał, tylko chodził po mieszkaniu i szukał.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.
— 140 —