Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —

się ze swoich pledów i obsłon, kiwnął im głową i poszedł do chorego.
Nie mówiły już więcej, bo rozległ się głos Orłowskiego, pierwszy raz od czasu choroby.
Janka wzięła za rękę Jadwigę i poszły do jego pokoju.
Orłowski siedział na łóżku, opaskę miał na oczach i twarz całą pokrytą szklistą, czerwoną skórą, wychudłą i tak zmienioną, że niepodobna się było w niej doszukać śladów dawnej.
— Zgoda, panie Mieciu — mówił i potrząsał wyciągniętą ręką, jakby ściskał dłoń komu. — Już się teraz nie opuścimy. Hm!.. chce ci się jeść? Zaraz. Dajcie Mieciowi jeść.
Janka ujęła go za rękę i podniosła do ust.
Nachylił się na bok i szeptał coś cicho i tajemniczo, a potem rzekł głośno:
— A Janka! Pamiętam, pamiętam. Dobrze, żeś przyszła, bo Mieciowi trzeba dać jeść.
Doktór zaczął mówić do niego. Orłowski słuchał, ale pochylony w stronę, gdzie stał ten jego sobowtór, zwracał chwilami głowę do mówiącego i rzekł:
— Jak się masz! Każno dać jeść Mieciowi, bo nam się chce jeść. — Później szeptał coś pocichu, nie zwracając uwagi na nikogo i położył się.
— Klasyczny przykład rozdwojenia osobowości — mówił doktór, i zaczął objaśniać Witowskiego, ale Witowski nie mógł słuchać, zrobiła ta scena takie wrażenie na nim, że zabrał