Jadwigę i odjechali, prosząc usilnie, aby po umieszczeniu ojca w szpitalu, Janka przyjechała do nich.
— A my jutro przewieziemy ojca — powiedział doktór Jance.
— Doktór pozwoli, że i ja pojadę, mogę być użytecznym — ofiarowywał się Grzesikiewicz.
— Ja także pojadę. Chcę zobaczyć, jak tam ojcu będzie.
— Poco? a jakże, tam miejsce dla histeryczek! to nie żaden flirt panieński! — burknął doktór, zakładając spiesznie respirator.
— Wytrzymam; tyle przeszłam, to i to zniosę.
Nazajutrz, osobnym przedziałem odwieźli go do Warszawy.
Dla Janki ta droga była męczarnią. Patrzyła ciągle w okno, albo stała na korytarzu, żeby nie widzieć straszliwie oszpeconej twarzy ojca.
Orłowski wiedział, że jedzie, że jest przy nim doktór, córka, Grzesikiewicz, witał się z nimi, ale nie zwracał na nich uwagi, bo rozmawiał szeptem z tym drugim, któremu ustępował miejsca, sam zajmując brzeżek siedzenia.
Na stacjach, koledzy i znajomi przychodzili go zobaczyć, bo wypadek był głośny na linji. Przystępując, mówili mu swoje nazwiska. Nie odpowiadał zaraz, tylko pocichu pytał Miecia, co to za jedni, i dopiero wtedy zamieniał po kilka słów. Jankę tak rozdrażniały podobne sceny
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —