Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

i te twarze rozciekawione, te banalne pocieszania i jeszcze gorsze litościwe spojrzenia, że zatarasowała drzwi i nie chciała nikogo wpuszczać.
W Warszawie czekała już zamówiona lektyka, którą przeniesiono chorego do szpitala.
Jankę grobowe zimno owionęło, gdy się znalazła w długim i mrocznym korytarzu szpitala; szła za lektyką, jakby za trumną. Jakiś człowiek w łachmanach chodził po korytarzu, w papierowym kasku na głowie, z epoletami z czerwonego papieru na porwanej w strzępy bluzie; pas naklejony złotym papierem ściskał chudą jego postać, salutował poważnie blaszanym pałaszem przechodzących, zawracał po wojskowemu i chodził dalej sztywnym, miarowym krokiem, niebieskawemi oczyma wpatrzony w jakąś próżnię.
Orłowskiego umieszczono w pokoju na pierwszem piętrze.
— Niech pani jedzie do domu, ja będę doglądał ojca; podług prawa, może pani jeszcze mieszkać w Bukowcu półtora miesiąca — radził doktór, gdy wyszli ze szpitala.
— Ani dnia nie będę tam mieszkała, wyjadę do Rozłogów.
— Czy pani wychodzi za Grzesikiewicza? — zapytał otwarcie.
— Prawdopodobnie wyjdę. — Zaczęła mu dziękować za wszystko, co dla nich uczynił.
— To mój serdeczny obowiązek zrobić, co zrobiłem; byłem waszym przyjacielem nie z na-