Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

zwiska, a zresztą taka fenomenalna choroba. Będę ją studjował, to mi się opłaci.
Zaśmiał się sucho, założył respirator i machnął ręką, żeby sobie pojechała.
— Co jakiś czas będę tu zaglądała, a gdyby było gorzej, to proszę o zawiadomienie.
Skinął głową, wsadził ją w dorożkę i odszedł.
Gdy się znowu znalazła w pustem mieszkaniu w Bukowcu, pełnem tylko niewywietrzałych zapachów karbolu, uczuła, że słabnie, że siła bezwładności, w jaką ją opancerzyła apatja i nadmiar wrażeń — gnie się i rozpryskuje, że gotowa będzie popełnić szaleństwo jakieś, byle się wyzbyć tych udręczeń i osamotnienia.
Siedziała w cichym saloniku i szklanym, martwym wzrokiem przyglądała się fortepianowi, co w mroku wyszczerzał żółte zęby klawjatury, meblom jakimś obumarłym, tchnącym jakby stęchlizną i niemocą taką, że bała się dotknąć czegokolwiek, bo się jej wydało, że to wszystko się rozleci i rozsypie w pył...
Po kilku godzinach snu męczącego, obudził ją pociąg, z hukiem przebiegający stację.
Czerwone latarnie rzuciły na pokój krwawą smugę światła, które się rozlało w cieniach strumieniem iskier; zerwała się i wsłuchiwała — pociąg huczał na moście i po chwili, oddalone, głuche dudnienie milkło i zlewało się coraz bardziej z szumem lasu.