Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —

rzeczy, przypomina sobie niektóre, a na wiele spogląda z obojętnością, bo nie poznaje — i wszystko tak szybko się staje, w takim wirze się przewala, że nim zdąży sobie przypomnieć, zobaczyć i — znika, i zmienia się, i różniczkuje.
Wkońcu nic już nie poznaje. Spogląda na pokój i widzi go dobrze; lampka pali się przed obrazem Matki Boskiej, migotliwym, żółtym płomykiem oliwy, i subtelne iskry światła drżą i ślizgają się po szkle, pokrywającem portret jej matki, a przez okna zagląda szaro-zielona twarz nocy, o błękitnych, głęboko osadzonych oczach gwiazd.
— Co mi jest! czy ja spałam? Myśli — i patrzy się w ścianę — nic, widzi salonik, widzi pokój jadalny, widzi pokój ojca! — Zadrżała, bo z za jakichś kotar, cieniów wychyla się postać ojca!
On, on! — krzyczy jej coś w duszy rozdzierająco, i chciała się zerwać i biec, ale siedzi nieruchoma, i patrzy na ojca widmo, który z czarną przepaską na oczach, z ogoloną głową, z twarzą czerwoną, poranioną, z rękami wyciągniętemi — idzie... idzie... idzie...
Straszna noc! tak ją zmęczyły halucynacje i takim strachem przejmowały, że w chwili już świtowej, poczuwszy nieco siły, zerwała się z łóżka. — Oszaleję! Oszaleję!
Dodnia jeszcze posłała po Andrzeja.