Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

bo tak być powinno; a że nie chcę udawać słowika, gdy czuję się tylko koniem roboczym, więc nazywają mnie pogardliwie filistrem. Ależ ja nie niszczę słowików, nie zaprzeczam im prawa śpiewania i życia, bo wiem, że koń i słowik — są potrzebni w przyrodzie.
— Włożył pan głowę dobrowolnie w ciężkie jarzmo zrezygnowania.
— Cięższe jest ono, niźli pani przypuszcza, ale świadomie włożone! — spojrzał bezwiednie na żonę.
— Są ludzie, co umieją zmniejszyć ciężary, nawet własnowolnie podejmowane.
— Są, ale tacy, jak ja, filistrzy, brzydzą się kompromisami. Jest się uczciwym, lub się nim nie jest. Zacząć, to dokończyć, podjąć się czego, to dokonać. A zresztą, to nie widzę nigdzie ucieczki, bo nie tu, to tam, gdzie indziej, a zawsze, chociaż w coraz inny sposób, jakieś jarzmo musi ująć kark ludzki i gnieść do śmierci.
— Zawsze? prawda! — odpowiedziała i zaczęła grać preludjum Szopena.
Cisza zapanowała w saloniku.
Wieczór nadchodził. Zorze pomarańczowe paliły się za parkiem i oblewały nagie, czerwone dachy aureolą niesłychanie subtelnego fioletu, który razem ze zmrokiem wsączał się do pokoju i przysłaniał zwolna wszystko.
Janka z preludjum przeszła do improwizacji, która dźwięczała, niby skarga pohaftowana ma-