Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.
— 172 —

Oparła się o ogrodzenie ogródka i patrzyła na klomby, przysypane zeszłorocznemi liśćmi, z pomiędzy których sterczały suche, umarłe badyle kwiatów.
— E... panienka, a juści... Niech będzie pochwalony!
Odwróciła się żywo, bo Roch z czapką w ręku schylał się jej do kolan.
— Jakże się macie, Rochu!
— Niezgorzy, chwała Panu Bogu, niezgorzy juścić.
— Cóż u was słychać? jakże sobie radę dajecie sam?
— Sam? e... panienko, nie sam, bo żonę mam, jak się patrzy.
— Ożeniliście się!.. no i któraż żona lepsza?
Roch wsadził palec pod czapkę, zafrasował się i po krótkim namyśle rzekł:
— I... zawżdy ta nowa mocniejsza.
— Cóż za jedna? panna, czy wdowa?
— Jakby to rzec, juści niby panna, ale ta ździebko nie umiała pilnować kole swego panieństwa i przypadek się zdarzył w ten czas, kiej moja nieboszka pomarła; ale dobra kobieta i robotna i szmat ma galantych i krowe z cielakiem, jako że nie samą wziąłem — dali i spłata będzie niezgorsza, dwa tysiące. Piękna kobieta, czerwona, mocna w garści, rozłożysta, nie taki chuderek kiej nieboszka! Piękna kobieta.