Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.
— 174 —

— Panie Mieciu, czas kasę otworzyć! — zawołał, podnosząc się. Przeciągnął się, zdjął z głowy czerwoną czapką, włożył zwyczajną z czerwonemi wypustkami, stanął przy długim stoliku, stojącym poprzecznie do drzwi, nachylił się nad nim takim ruchem, jakby dawnem okienkiem kasy wyglądał, zatarł ręce i czekał.
Janka pocałowała go w rękę, nie mogąc słowa powiedzieć, bo dusiły ją łzy.
Nachylił się wbok, szeptał coś pocichu i dopiero powiedział:
— Janka! jak się masz? jak się masz Jędruś? — wyciągnął do niego rękę i uścisnął.
— Jakże się ojciec czuje?
— Ślicznie! kropnąłem na Miecia taki raporcik, że pięć rubli zapłaci, jak amen w pacierzu. Przysięgam Bogu, że musiałem; sam służysz, to rozumieć powinieneś, że zwierzchnik jest stróżem i wykonawcą przepisów i poleceń — mówił, jakby do Miecia.
— Nie brakuje niczego ojcu?
— Mnie nie, tylko — zniżył głos — Miecio jest gałgan, zły urzędnik, niedbały, czasem się upija, przysięgam Bogu, wczoraj poczułem, że pije wódkę; ale widzisz, skarżył mi się, że jeść mu się chce czasem. Złożyłem o tem raport! Narzekał, że mu twardo spać; kropnąłem protokuł, bo to już dyrekcja winna! Swoją drogą napiszę trzeci. Tak. Dobrze mi jest, tylko tu, przez ścianę, ciągle ktoś krzyczy; posłałem Miecia, żeby się