Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.
— 175 —

dowiedział, kto taki; przychodzi i powiada, że tam warjaci siedzą. Co za warjaci? Warjaci! ha! ha!
— Zaraz po ślubie, to ojca przewieziemy do nas, do Krosnowy — przerwał mu Andrzej.
— Krosnowa! co to takiego? Mieciu, Krosnowa! o!
— Ojciec nie pamięta, parę wiorst przecież od Bukowca.
— Bukowiec? Nie znam i Miecio nie zna. Nie było nigdy żadnego Bukowca — rzekł stanowczo. — Nie, nie.
— Ojcze, przyjechaliśmy prosić o błogosławieństwo, bo za kilkanaście dni nasz ślub.
— Ślub... Mieciu! — odsunął się pod okno, pochylił i szeptał długo. — Rozumiem. Janka idzie za ciebie — mówił, powróciwszy do nich. — Naturalnie, w tym liście, mam go tutaj, wczoraj przysłali z dyrekcji, piszą, żeś był jej kochankiem. Pamiętam, ale kiedy... moje dzieci... moje dzieci... — Umilkł, patrzył krwawemi oczodołami, naprężył żyły na skroniach, walczył z jakąś myślą, która jak słaby świt przesunęła się w chaosie szaleństwa, bił rękami z niecierpliwości, tarł czoło, męczył się, wreszcie szepnął cicho z takim akcentem, że zadrżeli oboje.
— Moje dzieci... moje dzieci... ale ja!... — bełkotał dalej niewyraźnie, pochylił się nad stołem i wielkie łzy popłynęły po jego twarzy, pokrytej zabliźnionemi ranami.