Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/188

Ta strona została uwierzytelniona.
— 184 —

— Dziękuję i nawzajem życzę panu scenicznych sukcesów — powiedziała dosyć cierpko, bo ją ten jego głupio-protekcyjny ton irytował.
— Sukcesy, wieńce, oklaski, powodzenie, o, będzie to wszystko, daję pani na to słowo honoru. — Przycisnął rękę do piersi teatralnym ruchem, obtarł fularem usta, otrzepał starannie klapy, przejrzał się bez ceremonji w wiszącem nawprost stołu lustrze i powstał.
— Bardzo żałuję, ale muszę się wyrzec towarzystwa tak miłego i wyjść.
— Mężusiu, mieliśmy iść razem, pamiętasz gdzie...
— Ja państwu nie przeszkodzę, bo wpadłam tylko na chwilę i mam rzeczy do kupowania — zaczęła Janka, podnosząc się także i kładąc kapelusz.
— Ależ żonusia zostanie, ja muszę iść sam, bo przypominam sobie, że jednemu z kompozytorów obiecałem, że przyjdę do Semadeniego w tej porze. Addio, ma bella, addio Signora! — rzucił pocałunek od ust, kiwnął niedbale głową i wyszedł.
Na schodach jeszcze słychać było jego organ, brzmiący najszlachetniejszym metalem.
— Śliczny głos! — szepnęła Zaleska, nasłuchując z lubością. — Prawda, jaki on piękny? Niechże pani jeszcze siada na chwileczkę. Ma szalone powodzenie u kobiet, całe stosy bilecików przynosi do domu. Śmiejemy się z nich razem