— Nie życzyłem pani dotychczas nic — przerwał jej Witowski, podchodząc. — Bo czegóż mogę życzyć? szczęścia?
Uderzył ją jego głos cichy i smutny i spojrzenie pełne wilgotnych blasków; popatrzyła mu prosto w oczy i odpowiedziała nieco niepewnie.
— Tak, tylko szczęścia!
I umilkli oboje, bo im nagle na usta zaczęły się cisnąć jakieś wyrazy pełne smutku i goryczy i serca przepełniło drżenie bolesne, bo poczuli, że mogliby powiedzieć sobie słowa, których im mówić nie wolno, bo zresztą żal ciężki i gryzący szarpał im dusze i ostre, bezlitosne światło poznania olśniło ich i pogrążyło w trwodze i w tępym, głuchym bólu. Bojąc się spojrzeć sobie w oczy, patrzyli na stację, na jasny świat, przecinany, niby kulami, szalonym lotem jaskółek, i serca im biły cicho i wolno.
Nie umieli sobie wytłumaczyć, co się dzieje z nimi, skąd to przyszło. Poznali tylko, że zajrzeli do jakiejś głębi i przerażenie odebrało im siły i świadomość.
Wszedł Andrzej, bo pociąg już huczał, wpadając na stację.
Odjechali zaraz.
Witowski, nie żegnając się ze starymi, popędził do domu.
Grzesikiewiczowie długo stali na peronie, powiewając chustkami za ginącym woddali pociągiem, ale wreszcie wsiedli w bryczkę i odjechali.
Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.
— 197 —