Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.
— 201 —

moja mówi: — Rafał, polece na pociąg, ucałuje panience rączki, a może i da co jeszcze dla dzieciaków, bo tera taka wielka dziedziczka, i zaraz przylece. — Mówię: idź, zastąpie cie na służbie na te pare minut, bo myślałem, że choćby i pan nizinier się dowiedział, to gniewać się nie będą.
— Nie wolno krokiem ruszyć się ze służby bez mojego pozwolenia, nie wolno, bo złożę raport, zawieszę cię w służbie, wyślę na roboty, wygonię na cztery wiatry! nie wolno! — krzyczał, pieniąc się z wściekłości i przyskakując z pięściami do dróżnika, który wyciągnięty, sztywny, z ręką przy czapce, stał głęboko zmartwiony.
— Panie Świerkoski, chodź pan! — rzekł Staś, wziął go pod rękę i odprowadził. — Poco się pan irytujesz? szkoda zdrowia, taka bagatela zresztą...
— Trucizna moja! A, podłe chamy, w czułości psy się bawią... przejeżdża jakaś ostatnia... a ta leci całować ją po rękach, żegnać... ażeby cię psiakrew!
— Cicho, panie! usłyszy kto, doniesie Grzesikiewiczowi i awantura gotowa.
— Co mi taki cham, złodziej! oszukaniec! w kajdanach zgnije...
— Gadajże pan sobie, bo ja słuchać nie chcę. — Staś go puścił, zeszedł z plantu w las i zniknął.
Świerkoski gwizdnął na psa i zaczął go okładać batem. Staś zdala słyszał jeszcze wycie