Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/206

Ta strona została uwierzytelniona.
— 202 —

psa i krzyki Świerkoskiego, bieganie po lesie; wsadził watę w uszy i przyśpieszył kroku, nie lubił takich gwałtowności, denerwowały go i przyprawiały zwykle o pewne zaburzenia żołądkowe i bezsenność.
Zobaczył zdaleka Zosię, siedzącą na werandzie i zaczął machać czapką i krzyczeć. Wybiegła naprzeciwko niego i, zakryci olbrzymim krzakiem bzów rozkwitłych, ucałowali się serdecznie.
— Napisałem już do mamy o urlopie, mama niczego się nie domyśla i nawet pisałem, że na cały czas urlopu przyjadę do mamy odpocząć... — zaczął się śmiać.
— Panie Stachu, ale tak oszukiwać mamę, to...
— Panno Zosiu! przecież jestem mężczyzną! — wyprostował się dumnie — trudno, kiedy nie można inaczej, to trzeba oszukiwać.
— A jakby się skąd dowiedziała o wszystkiem i przyjechała?
— No to... nie dałbym się, oho! dosyć mam tego słodkiego jarzma, już mi się sprzykrzyło! — wykrzykiwał bardzo głośno, nawet za głośno.
— Panie Stachu! — zaczęła, owijając sobie na palec loczek z grzywki i patrząc nań z pod czoła.
— Panno Zosiu, słucham! — mówił jakimś miłosnym, przyduszonym głosem.
— Trzeba być zawsze mężczyzną, zawsze... zawsze... nie trzeba się obawiać mamy, trzeba mnie kochać i słuchać; dobrze, panie Stachu?