— Głupiś, mój kochany. Franka, przyprowadzić na obiad Tolę! — wrzasnęła.
— Proszę pani, już wszystko gotowe. Urlop mieć będę w piątek najdalej, to w sobotę ślub możemy wziąć i wyjedziemy zaraz na parę tygodni.
— Dobrze... matkę biorę na siebie, już ja ją uprzedzę o wszystkiem, no, mówię, że uprzedzę, że wszystko będzie dobrze.
— Dziękuję pani.
Poszli w głąb domu.
W ostatnich dniach lipca Grzesikiewiczowie powrócili z Włoch.
Na stacji nikt ich nie czekał, bo nikogo nie zawiadamiali o dniu przyjazdu. Wysiedli na peron pusty i cichy, po którym z powagą spacerował Staś, w czerwonej czapce i białych rękawiczkach, zastępujący zawiadowcę. Słońce przygrzewało mocno i zalewało jaskrawemi blaskami żółty peron i czerwone mury; linje lasów, długie wici szyn były jakby opłynięte rozgrzanem, drgającem morą, powietrzem.
Cisza letnia upalnego dnia otoczyła ich i zalała.