Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —

Janka z pewnem zdziwieniem rozglądała się dokoła.
— Jak tu cicho!.. jak tu inaczej!..
— Ba, to Bukowiec, a nie Włochy! Bukowiec!.. — powtarzał przyciszonym głosem Andrzej i radośnie spoglądał na lasy i z chciwością wciągał w płuca powietrze, przesycone ciepłem i żywicznemi zapachami borów. Dusza tak mu się trzęsła z ukontentowania, że nie mógł utrzymać najrozmaitszych paczek i pudełek, które mu wypadały z rąk drżących; zbierał je kilka razy, aż Staś, który po odejściu pociągu odszedł, udając, że ich nie poznaje, ukazał się znowu i szedł śpiesznie, ale zawrócił zpowrotem do kancelarji, bo sobie przypomniał, że zdjął już czerwoną czapkę i rękawiczki. Przyszedł dopiero po chwili wyczerwieniony, różowszy niż dawniej, majestatyczny.
— Mnie przypadł w udziale zaszczyt witania szanownych państwa po tak dalekiej podróży — rzekł, poważnie witając, ale Roch mu przerwał, bo chylił się do kolan Janki i załzawionym głosem gadał:
— Panienka! e... juści panienka, dziedziczka kochana!.. a starsze państwo, to niby z Krosnowy i jaśnie Pietrz dziedzic i pani gospodyni jechały bez Bukowiec wczoraj... tak, dobrze mówię, wczoraj... abo i...
— Niech Roch rzeczy zabiera i znika! — zawołał wyniośle Staś. — No, jakże zdrowie szanownych państwa, jakże podróż?