Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.
— 207 —

— Rozumiemy... ale jeśliby można kiedy zastać państwa w domu, to umyślnie, aby usłyszeć...
— Zawsze będziemy chyba, proszę, przyjedźcie państwo!
— Roch jutro przyjdzie do Krosnowy, to wam dam coś, co przywiozłam z Rzymu dla was — mówiła Janka, wsiadając na zwyczajny wózek krakowski, zaprzężony w małe koniki o parcianym moderunku.
— Z Rzymu!.. e... z Rzymu, lo mnie... loboga! — mruczał Roch, pochylając się do wozu, który się potoczył.
— Poganiaj prędzej! — wołał Andrzej na chłopa, bo koniki wlokły się sennie ze spuszczonemi łbami.
— A juści, kiej gorąc taki!.. praży tyż Jezusieczek, praży!.. wio! maluśkie! wio! — świstał batem, szarpał lejcami, hukał, zachęcał; konie się podrywały, aż wózek skakał po kamieniach i korzeniach leśnych, ale po chwili wolniały i znowu się wlokły sennie wąską drożynką przez las, który ją prawie nakrywał, że tylko przez gałęzie kładły się płaty olśniewającego światła na drodze, na mchach, na pniach i mieniły fantastycznemi arabeskami.
— To naprawdę las! — szepnął Andrzej z dumą.
— Tak, to las! — odpowiedziała cicho i włóczyła trochę sennemi oczyma po dębach olbrzymich, po sosnach, co jak miedziane kolumny