Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

duszy, zazna szczęścia dopiero, że teraz ona będzie mogła ocenić jego miłość; ale chwilami odzywał się w nim jakiś cichy i głęboki żal do niej za obojętność marmurową, za ten chłód, którego nie mógł przełamać, za tę wyniosłość pewną, która go onieśmielała i zamykała mu nieraz usta w połowie gorącego okrzyku, więc chwilami spoglądał surowiej, z wyrzutem, ale w tem wytrwać nie mógł, bo otaczały go jego ziemie i jego zboża.
— Zwożą pszenicę! — zawołał, wstając na wózku. — Pyszna pogoda, sucho zbierają! — i gonił oczyma za żniwiarkami, które o kilka staj od drogi pracowały — tryby zgrzytały i ostre zęby błyskały co chwila stalowemi błyskawicami nad złotawem polem. Wielkie sterty wznosiły się w różnych kierunkach niby piramidy, a czerwone stroje kobiet, rojących się po polach, cięły się ostro, niby wielkie maki. Powietrze lekko drgało, aż przydrożne niskie grusze szeleściły sennie zakurzonemi liśćmi.
— Walek! sam tu! — krzyknął ogromnym głosem Andrzej na chłopa, uwijającego się na koniu przy najbliższej żniwiarce.
— Zobaczę tylko, co się robi i zaraz przyjadę!
Skinęła głową i patrzyła na Walka, który sadził przez zagony i kołysał się na siodle, niby na biegunach i co chwila zapadał i wychylał się ze zbóż.