Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.
— 212 —

Pojechała sama do dworu. Nikt nie wyszedł na jej spotkanie, drzwi były pozamykane, okna szczelnie pozasłaniane, a na podwórzu, prócz kur i ślepego psa, co się wylegiwał w cieniu podjazdowej kolumnady, nikogo.
Dopiero w kilkanaście minut po wołaniach chłopa, nadbiegł zadyszany Bartek w jednych tylko parciankach i koszuli, ociekał wodą i obcierał się nagwałt spencerkiem.
— A to kąpać się byłem, bo taki gorąc, że śpik me morzył, ale ino pacierz byłem — usprawiedliwiał się ze strachem — a nie byłbym i tyla, ino...
— No dobrze, otwórz drzwi.
— A juści, kiej Janowa mają klucze, zaraz polecę; a nie byłbym pacierza, ino Jędrek Rafałów, koniarek, wzion mi obleczenie i zaniósł na kępę; złapałem go, sprałem juchę kiej psa, a tu słyszę, że ktosik woła...
— Idźno i poszukaj Janowej.
— Jezdem, paninko, jezdem! — krzyczała zdaleka, lecąc z rozłożonemi rękoma, niby stara kokosz do piskląt w niebezpieczeństwie; przypadła do nóg i radosnym głosem wołała: — O mój Jezu słodki, o moja paninka najukochańsza, a tośwa czekali i dnie i noce! a tośwa ze starszą panią wychodziły jaże do mostów, a tośwa se mówiły: a może dzisiaj przyjadą! Loboga, jak mi paninka ślicznie wygląda, kiej na obrazku, a opaliła się paninka na gembie za przeprosze-