Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
— 213 —

niem, kiej bułeczka. — Gadała, otwierając drzwi, pomagając wnosić walizy, i co chwila przypadała do Janki, obejmowała za nogi, całowała po rękach, nie wiedziała co robić już, tak ją roztrzęsła radość.
— Duszno tutaj, pootwieraj Bartek okna.
— A moja złota paninko, a moja kochana!
— Starsza pani w domu?
— Pani gospodyni je na wsi u Jadamki, co już od rana rodzi, je i dochtór...
— Hale! widzisz go! głupi chłop, chlapie ozorem byle co, idź do kuchni palić ogiń! — zakrzyczała Janowa, wypychając Bartka. — A to u żniwa wszyscy, a starsza pani je rychtyk u chory kobity, na wsi. A ja byłam w ogrodzie za ogórkami i bez to me paninka nie zastała.
— A córka wasza? cóż tam słychać, jest już w Zielonce?
— A jest... jest... — urwała, usta opadły jej tak jakoś na brodę, że jej stara obrzękła twarz z sinemi wargami zrobiła się podobną do gęby krowy, ryczącej za cielęciem.
Janka nie czekała na dalszy ciąg opowiadania, tylko poszła oglądać mieszkanie. Otoczyła ją smutna cisza mieszkania napół umarłego, bo niezamieszkanego. Mrok, jaki rzucały pospuszczane story, ciemne obicia i portjery, meble o formach poważnych, wielkie pokoje, wszystko to tchnęło jakąś pleśnią i posępnością.